Rozmowa z prof. Andrzejem Trzcińskim

PIĘKNE SĄ TELEFONY KOMÓRKOWE.

Rozmowa z prof. Andrzejem Trzcińskim - wybitnym znawcą żydowskiej sztuki sepulkralnej, którego zachwyca sztuka współczesna – o wyższości kartofli w „Zachęcie” nad burakami cukrowymi.


Łukasz Marcińczak: Uznawany jest Pan za największego w Polsce znawcę żydowskiej symboliki i ikonografii, jest Pan autorem licznych opracowań hebrajskich inskrypcji nagrobnych. Siłą rzeczy sporą część naukowego życia spędza Pan na starych, opuszczonych cmentarzach. Pociągały Pana cmentarze, nim jeszcze zajął się hebrajskimi inskrypcjami?

Andrzej Trzciński: Cmentarze zawsze były dla mnie atrakcyjne, zwłaszcza wiejskie lub małomiasteczkowe. Być może jest w tym coś freudowskiego, niegdyś bowiem jednym z głównych miejsc naszych dziecięcych zabaw był sosnowy zagajnik obok cmentarza katolickiego na warszawskim Bródnie, który wiele lat później rozpoznałem jako praski kirkut. Trudno mi to racjonalnie wytłumaczyć. Samotny spacer po pustym cmentarzu, w absolutnej ciszy, stwarza doskonałą pozycję do rozmyślań. (...)

Ł. M.: Kultura żydowska nie wyczerpuje Pana zainteresowań. Jest nawet coś zaskakującego w tym, że prowadzi Pan równocześnie zajęcia ze sztuki współczesnej, a wcześniej sam był artystą. Kiedy zainteresował się Pan sztuką?

A. T.: Mogę powiedzieć, że od dzieciństwa byłem jak „Janko muzykant”, tyle że interesowała mnie plastyka. Na moje wytwory z tamtych lat natrafiam jeszcze w rodzinie i u znajomych. To były jakieś drobne rzeczy w drewnie i różnego rodzaju obrazki. Nie miałem wtedy świadomości sztuki, robiłem to w celach prawdopodobnie terapeutycznych, żeby z siebie „zwomitować” pewne problemy. Malowałem akwarelami, pastelami, olejem, później akrylami – próbowałem wszystkiego. (...)

Ł. M.: W tej lubelskiej wschodniości Pan się rozsmakował?

A. T.: Znalazłem takie rzeczy, jak: kaplica na Zamku, cerkiew prawosławna i zbór ewangelicki, stary cmentarz żydowski i prawosławny. Nie chodziło tylko o tę wschodniość i mieszankę kultur, ale i o pewną kameralność Lublina. Mam zupełnie odmienne zdanie od Bursy, który mówił, że „ma w dupie małe miasteczka”. Ja kocham małe miasteczka, Lublin wtedy był małym miasteczkiem mającym dwa uniwersytety. To była jego wyjątkowość – jest kameralnie, a jednocześnie kilka milionów książek do dyspozycji. Świetni byli także ludzie – przekonałem się o tym, kiedy trzeci rok studiów odbyłem w Krakowie.

Więcej w: Łukasz Marcińczak, "Świat trzeba przekręcić. Rozmowy o imponderabiliach", Lublin: Norbertinum, 2013, s. 201-223.