Potrzebujemy dziedzictwa, aby zrozumieć siebie

We wrześniowym numerze „Wiadomości Uniwersyteckich” ukazała się rozmowa z prof. dr. hab. Robertem Trabą z Instytutu Studiów Politycznych PAN m.in. o tym, że potrzebujemy dziedzictwa, aby zrozumieć siebie. Wywiad przeprowadziła dr Magdalena Wołoszyn-Mróz z Redakcji „Wiadomości Uniwersyteckich”. Zapraszamy do lektury!

Wykład, który wygłosił Pan dla słuchaczy szkół doktorskich UMCS, nosił tytuł Czy potrzebujemy niechcianego dziedzictwa? Doświadczenie polskie. Jak to jest z tym naszym dziedzictwem? Kiedy jest niechciane?

O dziedzictwie możemy mówić, gdy ze spuścizny przeszłości wybieramy to, co istotne i nadajemy temu nowe znaczenie. Potrzebujemy dziedzictwa, aby zrozumieć siebie w czasie, w miejscu. A czy potrzebujemy niechcianego dziedzictwa? Przede wszystkim należy wyjaśnić, co oznacza określenie „niechciane”. Niechciane jest to, co nas boli, co dotyka perspektywy narzuconej nam przez okupantów, kolonizatorów, polityczne grupy nacisku. Stosunek do niechcianego dziedzictwa jest, według mnie, jedną z miar naszego stosunku do demokracji, do poczucia identyfikacji narodowych. I z tym współcześnie mamy w Polsce problem. Zaraz po II wojnie światowej, odreagowując niemiecką okupację, chcieliśmy wyczyścić Polskę ze śladów niemieckości. Dziś niszczymy wszelkie ślady komunistycznej opresji, łącznie z wymazywaniem „przy okazji” takich postaci jak filozofka Róża Luksemburg czy tak wybitnych dzieł jak założenie pomnikowe Xawerego Dunikowskiego w Olsztynie.

Z tym problemem konfrontujemy się również w sferze globalnej. Mówiąc o niej, należy przypomnieć o zabójstwie George’a Floyda w 2020 r. i jego konsekwencjach. George Floyd był afroamerykańskim obywatelem Minneapolis. Po jego zabójstwie utworzył się spontaniczny ruch odwetu nawiązujący do odrzucenia kultury kolonializmu i postkolonializmu – burzono pomniki Krzysztofa Kolumba, Cecila Rhodesa i wiele innych, symbolizujących kolonializm. My mamy do czynienia z innym wymiarem takiego zjawiska, który odnosi się głównie do tego, co zostało zdefiniowane prawnie jako niechciane dziedzictwo, tj. dziedzictwo komunizmu i nazizmu lub – mówiąc szerzej – totalitaryzmu.

Na początku XXI w. pojawia się tzw. critical turn, czyli krytyczny zwrot w stosunku do dziedzictwa. Chodzi o to, że pamięć ofiar powinna być eksponowana i to o nią przede wszystkim powinniśmy dbać. Chciałbym jednak, by przestrzeń debaty o dziedzictwie była otwarta, tzn. żeby można było o nim dyskutować, aby możliwa była polifoniczność podejść. Bałbym się, gdyby istniała jedna dominująca definicja dziedzictwa, narzucająca polityczne formy upamiętniania. Myślę, że one muszą ze sobą w pewnym sensie „prowadzić dialog”.

Pana przyjazd do Lublina był związany nie tylko ze wspomnianym wykładem dla doktorantów. 15 czerwca na Zamku Lubelskim wziął Pan udział w dyskusji o książce Grażyny Pomian pt. Bierut i jego partia. Czego możemy dowiedzieć się z tej publikacji?

Książka, o której miałem przyjemność rozmawiać podczas spotkania w Lublinie, jest publikacją prezentującą spojrzenie historycyzującej socjolożki. Rzadko zdarza się, że socjologowie zajmują się tematami z zakresu historii. Powstaje niewiele prac z porządnym warsztatem naukowym, które próbują wyjaśnić to, co wydarzyło się w Polsce, nie zaczynając od hiperkrytycznej oceny, ale od zrozumienia fenomenu danego zjawiska. Taka jest rola historyka, ale również socjologa.

Ta publikacja nie jest sensu stricte biografią. Poprzez postać Bieruta stanowi opowieść o epoce, o ruchu komunistycznym. Przedstawiono w niej młodość Bieruta, a następnie jego karierę polityczną i kształtowanie się systemu komunistycznego w Związku Sowieckim i Polsce.

Niestety autorka nie ukończyła swojej książki. Nie udało jej się dotrzeć do wszystkich archiwów sowieckich/rosyjskich dotyczących okresu pierwszego zaangażowania politycznego Bieruta. Na szczęście prof. Krzysztof Pomian, mąż autorki, uporządkował po śmierci żony zebrane przez nią materiały. Z kolei prof. Małgorzata Szpakowska zrobiła dodatkową redakcję merytoryczną tej pracy.

Dobrze się stało, że na tle współczesnej literatury historycznej ukazała się publikacja, w której widoczna jest perspektywa socjologiczna, perspektywa innej, krytycznej oceny partii komunistycznej. Grażyna Pomian pisze, żebyśmy przestali mówić tylko o złym stalinizmie, bo w Polsce mamy do czynienia z jego twardą odmianą, którą była bierutowszczyzna – wpływ Bieruta nie tylko jako jednostki, ale całego systemu, który wokół siebie tworzył.

Wspomniana książka jest XXIX tomem z serii „W kręgu paryskiej «Kultury»”. Dlaczego warto edukować właśnie w tym aspekcie?

Paryska „Kultura” to fenomen ciągle żywy, oddziałujący na naszą wyobraźnię i praktyki polityczne. Cieszę się, że UMCS jest kontynuatorem myśli i aktywnym twórcą jej tradycji. W PRL dostęp do niej był bardzo ograniczony. Stanowiła niezwykle ważny czynnik kształtowania pierwszych elit w Polsce po 1989 r. Ogromnie dużo czerpaliśmy z idei Jerzego Giedroycia i środowiska „Kultury” – szczególnie z jego koncepcji dotyczącej rozumienia przyjaznego ułożenia relacji Polski z Ukrainą, Litwą i Białorusią – ULB.

Spuścizna „Kultury” jest wielopłaszczyznowa. Mamy znakomitych twórców, którzy nie zaistnieliby bez niej: od Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza i Jerzego Stempowskiego po np. Juliusza Mieroszewskiego. To postaci, które nie powinny stać się „papierowymi” – należy do nich wracać, by uczyć się na ich przykładzie i wzbogacać naszą demokrację.

W 2007 r. otrzymał Pan Nagrodę im. Jerzego Giedroycia za książkę Wschodniopruskość. Tożsamość regionalna i narodowa w kulturze politycznej Niemiec. Obecnie jest Pan członkiem kapituły tej nagrody. Jaką rolę w Pana życiu odegrał Jerzy Giedroyc?

Zanim otrzymałem tę nagrodę indywidualnie, Jerzy Giedroyc w 1996 r. nagrodził olsztyńskie czasopismo „Borussia”, którego byłem współtwórcą. Szukał w Polsce po 1989 r. środowisk, które realizowałyby jego idée fixe pogranicza. Sam pochodził z przestrzeni pogranicznej Mińska. Już po śmierci Giedroycia pytałem jego współpracowników, jak to się stało, że znalazł „Borussię” i dlaczego przyznał nam tę nagrodę. To była jego niezwykła intuicja. Chciał, by Polska tworzyła społeczeństwo dialogiczne, które będzie rozumiało pograniczność w prawidłowy sposób, tzn. że nie mamy wyłącznej monolitycznej polskości, że nasze budowanie tożsamości zawsze opierało się na dialogu z innymi kulturami, które nas współtworzyły.

Giedroyc i jego dokonania są dla mnie niezwykle ważne. Myślę, że teraz jeszcze bardziej niż kiedyś. Moje pokolenie nazywam „generacją dzieci szczęścia”, bo pod koniec lat 80. byliśmy na tyle dojrzali, że do tej wielkiej przemiany, jaka zachodziła w Polsce w roku 1989, byliśmy w stanie dorzucić własne idee: moje – otwarty regionalizm, sukcesję kulturową i czytanie krajobrazu, Kazimierza Brakonieckiego – geopoetykę czy światologię.

Żyjemy w czasach, w których wykluczenie i antagonistyczność są ich znakiem rozpoznawczym. Dlatego wydaje mi się, że warto wracać do idei, którą za belgijską filozofką polityki Chantal Mouffe nazywam agonistycznością. Agonistyczność, w odróżnieniu od antagonistyczności, jest potrzebą dialogu, sporu i akcentowania różnic, ale bez wykluczania. Bez różnicy nie ma demokracji. Agonistyczność akceptuje, preferuje dialog, nie wykluczanie. To jest przesłanie na dziś dla naszego społeczeństwa, dla Polski i Europy.

Specjalizuje się Pan w badaniach pamięci społecznej i historii kulturowej nie tylko Polski, ale także Niemiec. Jak na przestrzeni wieków kształtowały się stosunki polsko-niemieckie?

Jesteśmy w trudnej fazie, bo Niemcy stały się w Polsce, w strategii partii rządzącej, archetypem wiecznego wroga. W badaniach opinii publicznej to nie generacja 60+, ale 20+ jest najbardziej radykalna w tej kwestii. Przypominam to jako fakt. Generacja dzisiejszych 20- i 30-latków jest pokoleniem wykształconym na polsko-niemieckiej wymianie młodzieży. Efekt jest taki, że chwilowe zawirowania polityczne powodują niezrozumiały radykalizm. Gdy przypomnimy sobie wszystkie gesty pojednania, to wydaje mi się, że (a mówię tu o dwóch wrogich społeczeństwach, szczególnie naznaczonych historią: II wojna światowa, wcześniej zabory, które Polacy przeżywali, dla Niemców przymusowe wysiedlenia) dokonaliśmy ogromnej zmiany. Doszliśmy do momentu, w którym potrafiliśmy ze sobą rozmawiać o tych trudnych sprawach. Skala fenomenu dobrych relacji i dialogu polsko-niemieckiego była taka, że z zazdrością spoglądano na nas ze skonfliktowanego Dalekiego Wschodu, Korei Południowej, Japonii czy Chin, gdzie ciągle niewyjaśnione są zbrodnie z okresu II wojny światowej.

W 1972 r. powstała Wspólna Polsko-Niemiecka Komisja Podręcznikowa Historyków i Geografów, która stała się katalizatorem do prowadzenia razem badań i otwartego dialogu. W 2020 r., po 12 latach pracy, pod egidą komisji stworzyliśmy drugi na świecie bilateralny podręcznik Europa. Nasza historia. Udało nam się zbudować wspólną narrację, niewykluczającą niczego i nikogo, ale pokazującą różne punkty widzenia. Niestety w Polsce, z powodów ideologicznych, czwarty tom Europy. Naszej historii, dotyczący XX w., nie został dopuszczony do nauczania jako podręcznik. Dorobek wypracowany w czasie przygotowywania podręcznika nie zginie, ale bezpowrotnie zaprzepaszczono szansę wylansowania jego niezaprzeczalnych wartości na ogólnopolskiej i międzynarodowej arenie. Niemal przez 13 lat byłem dyrektorem Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie i z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że z naszych badań wynikało, że były ogromne luki edukacyjne w niemieckich podręcznikach (jeżeli chodzi o Europę Wschodnią, o Polskę). Wśród 40 podręczników tylko w dwóch było wspomniane Powstanie Warszawskie, w żadnym nie pisano o Generalnym Gubernatorstwie. W tym kontekście Europa. Nasza historia jest podręcznikiem rewolucyjnym, bo po raz pierwszy równoważy opowieść o Europie Zachodniej i Wschodniej.

Poza tym istnieje ciągle niezwykle aktywna współpraca miast partnerskich (np. Münster i Lublin mają taką umowę) czy masowa wymiana młodzieży. Smutne jest jednak to, że jednocześnie w Polsce nakręcono koniunkturę Niemca wiecznego wroga, która jak rak niszczy wzajemne relacje. Powinniśmy ze sobą dyskutować, mówić o rzeczach trudnych.

Uroczysta promocja książki Grażyny Pomian pt. Bierut i jego partia (15 czerwca 2023 r.), fot. Agnieszka Bożechowska (materiały prasowe Muzeum Narodowego w Lublinie)

Niedługo ukaże się Pana książka pt. Historia (nie) na sprzedaż. Jakie problemy zostaną w niej poruszone?

Książka jest próbą ukazania miejsca historii w przestrzeni publicznej. To też podsumowanie mojego dotychczasowego dorobku. Publikacja ta jest opowieścią o historii stosowanej, tzn. relacji między historią z warsztatu naukowego i teorii a historią z empirii i praktyki działań. Składa się z trzech części. Na początku wyjaśniam, czym jest historia stosowana, pamiętanie i zapominanie, czytanie krajobrazu kulturowego, sukcesja kulturowa. Później przekładam teorię na badania empiryczne o Gdańsku, Warmii i Mazurach, Niemczech i Polsce. Następnie przechodzę do moich interwencji, czyli praktycznych reakcji na polityzację historii w przestrzeni publicznej. Uważam, że historyk (szczególnie w czasach niełatwych, a w takich przyszło nam żyć) powinien mieć obywatelski obowiązek wyrażania publicznie swoich interpretacji wydarzeń historycznych. Nie może chować się za warsztatem akademickim. W książce są zatem opisane moje interwencje odnośnie np. polskiej pomnikomanii (tego, jaki jest jej sens) i znaczenia niechcianego dziedzictwa kulturowego.

Książka jest kwintesencją ostatnich kilkunastu lat moich badań i zaangażowania w życie publiczne. Przybliża ważne pojęcia, takie jak krajobraz, sukcesja, otwarty regionalizm, które powinny zostać wyjaśnione, jeśli chcemy nadać historii większą wartość w przestrzeni publicznej.

Rozmawiała Magdalena Wołoszyn-Mróz
Fot. Bartosz Proll

    Aktualności

    Data dodania
    6 października 2023