UMCS, czyli Uniwersytet Miłości, Czułości i Szczęścia. Glosarium

1969 – rok pierwszy, rok przełomu

Pisanie wspomnień na tematy sprzed pół wieku przypomina nieco odczytywanie papirusów sprzed dwóch tysięcy lat, znalezionych w grotach Qumran nad Morzem Martwym. Bo jak wydobyć z zakamarków pamięci cały kosmos zdarzeń, wzruszeń, doświadczeń? Jak połączyć w mniej lub bardziej sensowną całość długi łańcuch pozornie niezwiązanych ze sobą zachowań i postępowań, zaniechań i zaniedbań, zawahań i decyzji okresu inicjacji intelektualnych (i nie tylko) – okresu kształtującego nasze dorosłe życie, zwanego studiami?

Należy znaleźć „ofiarę” – interlokutora, spowiednika, powiernika, by pomógł najpierw rozkopać nieomal archeologiczną kwaterę pamięci 70-latka, a potem pomógł oczyścić z rdzy konfabulacji znalezione artefakty. Dziennikarz wie, że tekst pisze się zawsze z jednym czytelnikiem w domyśle, podobnie jest z wykładem lub odczytem – adresujemy go do jednej, wybranej na sali osoby, jej opowiadamy historię. Mam nadzieję, że Pani Doktor Beata Jarosz zgodzi się spełnić rolę induktora (induktorki?) tej spowiedzi dziecięcia drugiej połowy XX wieku, bo za Jej namową i zachętą zacząłem dziś eksploatację archeologicznego stanowiska nad prawie już martwym morzem mojej pamięci. Z Nią zatem w domyśle, krajanką rodem z pobliskiego Jasła, nieopierzony student z Krosna warstwa po warstwie odsłaniał będzie pokłady wykopalisk. To za dużo powiedziane, jako że pamięć wyrzuca na powierzchnię zaledwie pojedyńcze kamyki zdarzeń, nie zawsze kolorowe, rzadziej nazwiska i twarze studentów, wykładowców, a zupełnie zataja treści, jakie próbowali wsączać do młodych mózgów.

Zaczynam pisać te wspomnienia w połowie sierpnia 2021.

UMCS (czyli Uniwersytet Miłości, Czułości i Szczęścia, jak lubelską alma mater nazwałem po pierwszym, zdanym na piątkę z plusem egzaminie z poetyki u Dr. Marka Kwapiszewskiego) nie był moją wymarzoną uczelnią, był nim Uniwersytet Jagielloński. Ale w Lublinie miałem ciotkę Czesławę, która zaoferowała darmowy pokój, wikt i opierunek – w zamian za dotrzymywanie Jej towarzystwa, tudzież noszenie węgla z piwnicy. I tak, zamiast na Wiślną i Gołebią w Krakowie, trafiłem na ulicę Kruczą w Lublinie; odchodziła od Konopnickiej, a tajemnym przejściem łączyła się z Chopina, gdzie dosłownie o rzut kamieniem kusiła ciszą i zapachem starych woluminów biblioteka KUL-u.

Ale zanim tam trafię, jadę z Krosna do Lublina rozklekotanym jugosłowiańskim Sanosem, składanym od dwóch lat w Sanoku (to zupełny zbieg okoliczności, że produkcję Sanosów ze Skopje na licencji Daimler-Benz umieszczono w mieście nad Sanem). Jest sierpień 1969 i tak zwane praktyki robotnicze dla świeżo upieczonych studentów UMCS. Zadaniem praktyk jest zapoznanie przyszłych inteligentów z mozołem klasy robotniczej. Zadanie polega na tym, że przez miesiąc ryjemy w ziemi kilofami i łopatami, układamy płyty chodnikowe i „słuchamy płyt”, czyli pokładamy się na nich ze zmęczenia. Z pamiątkowej fotografii spogląda wszak dziarsko „silna grupa pod wezwaniem sierpa, młota i kilofa”, ten ostatni dzierży mocno w dłoni autor hasła Jurek Durczak, obecnie emerytowany już profesor UMCS, kierujący do niedawna Zakładem Literatury i Kultury Amerykańskiej.

„Silna grupa pod wezwaniem sierpa, młota i kilofa”, Lublin 1969… Durczak z kilofem, autor pierwszy z prawej. Fot. archiwum Marka Kusiby

Jurek imponuje nam pokaźnym zbiorem płyt brytyjskich i amerykańskich zespołów muzycznych. Rozmawiamy też o lipcowym lądowaniu Amerykanów na Księżycu. Rysownik Jerzy Lipiec, z którym mieszkałem w akademiku „Grześ”, często powtarzał, że lipiec najważniejszy. Bo to niby sezon ogórkowy, politycy na wczasach, wyborcy na urlopach i w ogóle za ciepło na wojny i podboje, a tymczasem w lipcu dokonywane są czyny rewolucyjne w dziejach ludzkości. Weźmy choćby takie daty: 14 lipca 1789 r. lud Paryża zburzył Bastylię i wybuchła rewolucja francuska, 15 lipca 1410 r. miała miejsce bitwa pod Grunwaldem, 16 lipca 1969 r. rozpoczęła się pierwsza wyprawa człowieka na Księżyc.

W tę lipcową noc Ziemia cierpiała katusze zdradzonej kochanki – człowiek miał schadzkę z inną planetą. Była to randka w ciemno z elementami perwersji oraz voyeryzmu: było ich dwóch z nazwiskami na pierwszą literę alfabetu – Armstrong i Aldrin – igraszki oglądało jednocześnie blisko miliard ludzi na całym świecie. W dniu startu na Księżyc, 16 lipca 1969 r., Neil Armstrong wydusił z siebie filozoficzne credo: „To tkwi w samej istocie duszy człowieka. Musimy robić takie rzeczy, po prostu tak, jak łosoś musi płynąć w górę rzeki”.

W ogóle rok 1969 to wyjątkowy dla mnie rok przełomu: ludzkość wyrusza na Księżyc, a ja wyruszam do Lublina znaleźć sens życia, poezję i… żonę także. Dostałem się oto na polonistykę Uniwersytetu nazwanego imieniem słynnej Polki. Wiedziałem o niej niewiele, ot takie sobie dykteryjki, jak na przykład wyczytałem gdzieś dowcip Marii Skłodowskiej-Curie ze spotkania Ligi Narodów w 1921 r.: „W konkursie literackim na temat słonia Anglik przedstawił pracę: »Moje doświadczenia w polowaniu na słonie w Afryce Południowej«, Francuz napisał esej na temat: »Seksualne i erotyczne życie słoni«, a tytuł opowiadania Polaka – »Słoń a Polska Niezależność Narodowa«”. Za to przynależność narodowa Marii Skłodowskiej-Curie budziła zawsze kontrowersje, dla Francuzów była Francuzką, dla Polaków – Polką. Powodem zamieszania był nieznany szerzej fakt, że podwójna noblistka wyjechała do Francji z paszportem imperium rosyjskiego i nigdy nie otrzymała polskiego obywatelstwa (gdy umierała w 1934 r., Polska była wolnym krajem od 15 lat).

1969 to rok przełomu, o czym jeszcze niewiele wiedzą kandydaci na studentów. Jest zaledwie kilkanaście miesięcy od zdjęcia „Dziadów” w reżyserii Dejmka (za „antyradzieckie treści”), czuje się jeszcze atmosferę studenckiego Marca’68 (Mętrak przedrzeźniał władze: „Nie było marca 68. Wydarzenia na przełomie lutego i kwietnia”[1]) i Praskiej Wiosny.

Krwawi jeszcze okupowana Czechosłowacja, na przejściu granicznym w Barwinku, odległym o 20 kilometrów od Krosna, stoją patrole czerwonoarmiejców, Gomułka, nasz krajan z dzielnicy Białobrzegi, który był za młodu pomocnikiem kowala i kradł jabłka w naszym sadzie, za co dziadek Zenon kopał go w tyłek podczas podkuwania pary swoich siwków (tak twierdził, muszę mu wierzyć na słowo), odmawia polskim Żydom prawa do polskości, na oczach narodu lży „rewizjonistycznych naukowców” (m.in. Leszka Kołakowskiego) i pisarzy (m.in. Stefana Kisielewskiego za „dyktaturę ciemniaków”, Pawła Jasienicę – sugerując współpracę z UB), z Dworca Gdańskiego[2] odjeżdżają pociągi z Polakami „gorszego sortu”, używając współczesnej terminologii, Szpotański odsiaduje trzyletni wyrok za Cichych i gęgaczy („bo nazwał towarzysza Wiesława Gnomem”, jak wyszeptała do naszej mamy dobrze poinformowana sąsiadka, żona komunisty), dzieją się rzeczy przełomowe dla naszego pokolenia, świat jest w stanie wrzenia, bo rewolucja kulturalna w Chinach, na ulicach Paryża,  Nowego Jorku, Waszyngtonu, San Francisco, hippisi palą trawkę i manifestują przeciw wojnie w Wietnamie, w Woodstock, w górach Catskill na północ od Nowego Jorku odbywa się festiwal rockowy,  „rodzinka Mansona” morduje Sharon Tate w ósmym miesiącu ciąży i jej przyjaciół, Polański jest wtedy w Londynie, w Toronto 14 września 1969 r. odbywa się ostatni występ Lennona jako Beatlesa – z Yoko Ono i Erikiem Claptonem zamiast z Paulem, George'em i Ringo, w Vence na południu Francji umiera Witold Gombrowicz, a ja już jestem w Lublinie, na pierwszych zajęciach pierwszego roku polonistyki.

Dochodzi na nich do konfliktu z tak zwaną kadrą, pożal się Boże, naukową. Asystentka podaje listę lektur. Ona: „Piszcie. Zbigniew Herbert. Debiutancki tomik Hermes, pies i glinka”. Ja: „Gwiazda”. Ona: „Jaka gwiazda?”. Ja: „Tomik nosi tytuł Hermes, pies i gwiazda, a nie Hermes, pies i glinka”. Ona: „Mam napisane glinka”. Ja: „Pani doktor, nie może być glinka, musi być gwiazda, Herbert nie był idiotą, żeby gwiazdę zamienić w glinkę”. Nie pamiętam, jaki był koniec tej wymiany zdań, do dziś czuję po niej niesmak, bo pani doktor musiało być przykro. Oto świeżo upieczony student udowadnia jej brak podstawowej wiedzy w przedmiocie.

Pamiętam wszak, że zaraz po tym feralnym wykładzie trafiłem do Radia Akademickiego, bo zawsze chciałem być dziennikarzem. Kierował zespołem Andrzej Szwabe, za konsoletą siedział Romek Chomicz, w studio stał fortepian, puszczaliśmy przeboje Stonesów, Beatlesów, Pink Floydów, nasze radio nadawało z akademika „Amor”, słychać je było we wszystkich akademikach, w każdym pokoju wisiał na ścianie kołchoźnik (czyli prosty odbiornik radiowy zwany też szczekaczką). Co tydzień (lub częściej) graliśmy koncert życzeń, a zarobione w ten sposób pieniądze wydawaliśmy nad ranem w jedynej czynnej restauracji – na dworcu kolejowym – do dziś pamiętam smak kotletów schabowych wielkości talerza, popijanych piwem z litrowych kufli.

W tym ważnym i przełomowym dla świata, ale i dla mnie roku 1969 nawiązałem też współpracę z redakcją studenckiego dodatku do „Kuriera Lubelskiego” pod nazwą „Konfrontacje” i zacząłem pisać do „Studenta” w Krakowie.

Lubelszczyzna wszak była nadal ziemią dla mnie nieznaną. „Znasz-li ten kraj?” – zapytał mnie przy osławionej sałatce i tatarze w Chatce Żaka mój uczony przyjaciel Franciszek Hipolit Piątkowski. Znasz-li ziemię Wincentego Pola, Bolesława Leśmiana, Józefa Czechowicza, Józefa Łobodowskiego, Wacława Iwaniuka, Julii Hartwig, Anny Kamieńskiej, Bohdana Zadury – by wymienić tylko garść nazwisk poetów – a nawet, wolą przypadku, Jana Kochanowskiego, bo w Lublinie autor Trenów dokonał żywota?

A zatem: skoro w Lublinie studiowałem i debiutowałem w zawodzie dziennikarza (jako i w zawodzie miłosnym – po pierwszym roku rozstałem się z Z.), podróżowałem często do Puław, Chełma, Zamościa. Jednak ziemię moich pierwszych wtajemniczeń znałem dość słabo. Na prawdziwe uroki tej krainy otworzył mi oczy dopiero Franciszek Hipolit, popularny wśród kolegów Hip. Ustaliliśmy, że jest coś wyjątkowego w klimacie Wyżyny Lubelskiej i Roztocza. Poruszony pięknem Asyżu Włodzimierz Staniewski, twórca światowej sławy podlubelskiego Ośrodka Praktyk Teatralnych Gardzienice, opowiadał kiedyś Hipowi o ziemi w Asyżu, o jej kolorze, strukturze, skałach, drzewach – że musiała ona musowo zrodzić św. Franciszka… Staniewski mówił o geomancji: ziemia, jej kształty, formy, elementy natury mają wpływ na ukształtowanie człowieka, na jego duchowość i umysłowość.

Podobne cechy musi posiadać też Lubelszczyzna. Ileż ona wydała wybitnych postaci! Oto kilka nazwisk: Józef Brandt, jeden z największych polskich malarzy batalistycznych, pochodził ze Szczebrzeszyna; hrabia i ziemianin August Cieszkowski, jeden z najwybitniejszych filozofów polskich, gospodarował w Surchowie koło Krasnegostawu; Stanisław Brzozowski, jeden z najbardziej żarliwych polskich myślicieli początków XX wieku, urodził się we wsi Maziarnia koło Chełma („umarł 30 kwietnia 1911 roku we Florencji na gruźlicę czy, słuszniej byłoby powiedzieć, na nędzę, w trzydziestym trzecim roku życia” – jak pisał Miłosz[3]); w Siedliszczu z kolei przyszedł na świat poeta Wacław Iwaniuk (od wojny żył i mieszkał w Toronto, gdzie zmarł śmiercią naturalną w wieku 89 lat); z Lublina pochodził Henryk Wieniawski, wybitny skrzypek, kompozytor i pedagog; z Biłgorajem związany był noblista Isaac Bashevis Singer, autor m.in. Sztukmistrza z Lublina. W Lublinie urodzili się pisarka Danuta Mostwin (mieszkała w Baltimore) i prof. Jerzy Krzyżanowski (mieszkał w Columbus).

Lubelszczyzna to także ziemia ojca literatury polskiej Mikołaja Reja. W 1531 r. został współwłaścicielem Siennicy Różanej koło Krasnegostawu. Połowę wsi wniosła mu w wianie żona Zofia Kośniówna i tam autor Żywotu człowieka poczciwego najwięcej napisał. Ztej samej miejscowości pochodzi też Mikołaj Siennicki, „polski Demostenes”, uznawany za najwybitniejszego parlamentarzystę w polskich dziejach, współtwórca tzw. konfederacji warszawskiej (1573) – najbardziej tolerancyjnej ustawy wyznaniowej w ówczesnej Europie. Mikołaj Siennicki jest w Polsce zapomniany, a szkoda. W czasach mówców bez wyrazu i wyrazów trudnych do wymówienia aż się prosi go przypomnieć, by świecić nim po oczach samozwańczym elitom.

W granicach współczesnej Lubelszczyzny powstała cztery wieki temu Ordynacja Zamojska, czyli prywatne państwo hetmana Jana Zamoyskiego, z własną armią i wyższą uczelnią – Akademią Zamojską. Mieliśmy też „Polskie Ateny”, jak pod koniec XVIII wieku nazywano Puławy książąt Adama i Izabeli Czartoryskich, robiące kulturalną konkurencję Warszawie. Lubelszczyzna robiła też do reszty kraju wielkie oko, tworząc w XVI w. państwo kabaretowe, czyli Rzeczpospolitą Babińską. Urzędy nadawano tam za najbardziej wyszukane łgarstwa na własny temat; tytuły hetmana czy senatora otrzymywali najbezczelniej kłamiący na temat własnej odwagi. Skąd my to znamy? Rzeczpospolita Babińska – twór dowcipkującej szlachty (m.in. Jana Kochanowskiego i Mikołaja Sępa Szarzyńskiego), wyimaginowane państwo osadzone w podlubelskiej wsi, ku wesołości czytelników „obśmiewało Rzeczpospolitą Polską, którą rządzili rozbisurmanieni lenie i opoje” – jak pisała niedawno w „Kurierze Lubelskim” bardzo współczesna absolwentka UMCS Sylwia Hejno. Skąd my to znamy…?

Studiując w tak ciekawym mieście, dowiedziałem się też, że pierwsza książka wydrukowana w języku polskim wyszła spod gęsiego pióra Biernata z Lublina. Miała proroczy tytuł Raj duszny i była parafrazą z łacińskiego modlitewnika, a ukazała się w Krakowie w 1513 r. Natomiast w samym Lublinie w XVI w. zaczęły się ukazywać także pierwsze modlitewniki i książki hebrajskie. Autor Żywota Ezopa Frygi, mędrca obyczajnego i z przypowieściami jego żył w krainie bogatej w przymioty i podmioty. Jednym z takich podmiotów był Jakub Izaak Horowic, ojciec chasydyzmu polskiego, zwany „Widzącym z Lublina”, innym – wspomniany już Mikołaj Rej, gospodarzący polskim słowem tudzież pługiem w Siennicy Różanej (w czasie wolnym pieniaczył się w trakcie licznych procesów).

cdn.

Marek Kusiba

 


[1] K. Mętrak: Dziennik 1969–1979, wyb., oprac i wstęp W. Holewiński, Warszawa 1997, s. 116.

[2] „Dworzec Gdański jeszcze w latach pięćdziesiątych kojarzył się z sopocką lukstorpedą, rasową przedwojenną konstrukcją przypominającą transoceaniczne liniowce. [...] W roku 1968 Dworzec Gdański stał się jednak zupełnie innym symbolem. To przez jego perony przewinęło się trzynaście tysięcy emigrujących polskich Żydów. [...] Dla wielu te betonowe perony symbolizowały ostatni skrawek domu. I najbardziej bolesny z ciosów zadanych przez ojczyznę, mówiącą ‘nie chcemy was’”. H. Dasko, Dworzec Gdański. Historia niedokończona, Kraków 2008, s. 141–142.

[3] Cz. Miłosz, Co robić z Brzozowskim?,„Kultura” 1961, nr 4, s. 5.

Fot. archiwum czasopisma „Akcent”

    Absolwenci filologii polskiej oraz e-edytorstwa i technik redakcyjnych

    Data dodania
    31 marca 2022