Rozmowa z Januszem Opryńskim

ROZJAŚNIĆ SENS SŁÓW

Rozmowa z JANUSZEM OPRYŃSKIM, twórcą i reżyserem jednego z lubelskich teatrów alternatywnych, dzięki którym okrzyknięto Lublin „Atenami Wschodu”, jako pomysłodawca i organizator konwentykli filozoficznych w Lublinie tezę tę ugruntował

O większej potrzebie Gombrowicza

Łukasz  Marcińczak: Napisał Pan kiedyś, że „teatr jest miejscem, gdzie najtrudniej kłamać”. Ale przecież teatr to dekoracje, aktorzy, wszystko jest tam umowne, sztuczne, czyli nieprawdziwe.
Janusz Opryński: To jest zdanie paradoksalne, bo teatr polega na kłamstwie, na oszustwie. Paradoks polega na tym, że jeżeli Pan skłamie w emocji, to Pan oszuka. Jeśli próbujemy pracować z aktorem, z przestrzenią i wyrazić ból, cierpienie i prześlizgniemy się, to stworzymy przestrzeń, w którą nam nie uwierzą. (...) W tym sensie mówię o tym kłamstwie. Myślę, że tak naprawdę w teatrze współczesnym jest dużo kłamstwa, ponieważ są takie „przeleciane” – mówiąc językiem kolokwialnym – stany: ktoś tam siądzie na kanapie i coś tam udaje. I jest bardzo niewiele wielkich przedstawień w różnych obszarach, które próbują zmierzyć się z ludzkim bólem, z ludzką miłością, z ludzką samotnością, bo tak naprawdę o tym chce opowiadać teatr.

Ł. M.: Tak rozumiana sztuka, choć jest tylko zbliżaniem się, konwencją, nie może być bezbolesna...
J. O.: (...) Wie Pan, ja, robiąc teatr, kłamię, można mnie złapać za słowo, ale tu trzeba dobrze „kłamać”, „kłamać z poświęceniem”. Tutaj też powinniśmy wejść w problem aktorstwa, bo aktor to jest ten człowiek, który prowadzi eksperyment na sobie i na sobie pozwala go prowadzić. To jest dość niebezpieczne tak naprawdę, doświadczeni aktorzy twierdzą, że przebywanie w tych dwóch światach kończy się różnie. Zdarza się, że aktorzy „odpadają” przy Dostojewskim. Jeśli wchodzą bardzo głęboko, zaczynają się różne problemy psychiczne, tak było choćby z Radziwiłowiczem, który uciekł z próby. Pamiętam też, że kiedy graliśmy długą serię przedstawień, jeden z moich aktorów powiedział: „Wiesz, ja coraz trudniej wychodzę z tego Dostojewskiego, może byśmy przerwali na razie, ja potrzebuję kilku dni, żeby dojść do siebie”. W Braciach Karamazow jest słynna rozmowa przy koniaczku o Bogu, pyta tam stary Karamazow, czy Bóg jest, czy go nie ma i na odpowiedź, że Boga nie ma, mówi: jak to, to nie ma nic? Dzisiaj w literaturze już nie ma takich pryncypialnych rozgaworów, już nie mamy tej odwagi stawiania prostych, fundamentalnych pytań. Z tym kłamstwem w teatrze związana jest cała seria problemów.

 

Ł. M.: Studiował Pan w latach siedemdziesiątych, a to był taki dziwny okres uśpienia społeczeństwa przez dozowaną mu łatwość dostępu do różnych dóbr materialnych, ale też kulturalnych, duchowych. Chcąc się jednak przekonać, że ta woda, w której się stoi, jest mętna, trzeba się chyba było na czymś sparzyć, na własnej skórze jakoś to odczuć. Czy Pan się sparzył?

J. O.: Chyba się zawstydziłem. Te trzy, cztery lata na polonistyce pamiętam jako puste: chodziłem do biblioteki po Bożemu, ale jakoś tak żyłem w takim świecie bezideowym zupełnie. Uczestniczyłem w studenckim życiu, które było głupie, takie trochę pijane, te lata, mam wrażenie, to wielka strata czasu. Na IV roku jakiś anioł siadł mi tak na ramieniu i ja się zawstydziłem, a ten anioł przyleciał z obszaru teatru studenckiego. Potem otwierały się nowe obszary, nowe znajomości, bo teatrowi studenckiemu w latach siedemdziesiąt sześć, siedemdziesiąt siedem patronowały niezwykłe osobistości, wybitni humaniści: Puzyna, Błoński, też gdzieś się tam przemazywał, Małgorzata Dziewulska, Elżbieta Morawiec, wybitny znawca Brechta – Krzysztof Wolicki. Potem otarłem się o ludzi opozycji, Adama Michnika, wreszcie moja przyjaźń z twórcami Teatru Ósmego Dnia, który chciałem naśladować. Bardziej zresztą ich życiowe postawy i do dziś z ludźmi z Ósmego Dnia łączy mnie zażyła, taka do grobowej deski, przyjaźń. Nie miałem więc sparzenia się, tylko poczucie głębokiego zawstydzenia, że żyję marnie. Że żyję nieświadomie. Że żyję w zakłamanym świecie. Będąc na IV roku polonistyki, nic nie przeczytałem Miłosza, nic, nic nie wiedziałem o Miłoszu. To był rodzaj wstydu. Dopiero przez teatr znalazłem swoje kanały, to „Kulturze” zawdzięczam, że zacząłem wtedy czytać Miłosza, Herlinga-Grudzińskiego i całą emigracyjną literaturę, która była wycięta przez cenzurę, ale tak samo przez polonistykę była wycięta, myśmy nic nie wiedzieli. Przyniosłem kiedyś na zajęcia „Kulturę”i czytam stamtąd długie fragmenty Pięknych dwudziestoletnich Hłaski i pani prowadząca zajęcia nie tylko pozwala mi to czytać, ale sama się zasłuchała. I to był taki ładny objaw – przyznawała, że oni nie wiedzą, że nie mają. I trudno się dziwić, taki był stan po prostu. Oczywiście, niewiedza nawet w prawie nie jest usprawiedliwieniem, no bo można się dowiedzieć, jeśli człowiek chce, to się dowie. No i my też tak żyliśmy, wódka była, było trochę tego żarcia, kupowaliśmy sobie tatara i pusto gadaliśmy. Gdy patrzę na te cztery lata swoich studiów z perspektywy, mam takie dotkliwe poczucie porażki. Nie mam też bałwochwalczego stosunku do czasu buntu, bo to był czas, który nas projektował jednowymiarowo, ale był to czas fascynujący intelektualnie, dorosły człowiek czytał wtedy książki z wypiekami.

 

Ł. M.: Na spektakle Provisorium na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych stawiał się komplet widzów, czyli ten teatr studencki odpowiadał wtedy na jakieś potrzeby...

J. O.: Tak naprawdę to nie chodziło o teatr. Myśmy używali języka teatru bardzo specyficznego i dlatego po 1990 roku mieliśmy problemy i niektórzy już nie chcieli robić tego teatru. Bo skończył się ten niebywały moment wspólnoty duchowej inteligencji, która mogła się odwołać do wspólnie przeczytanych lektur, wspólnie przeżytych sytuacji i teatr był miejscem autentycznego przeżycia duchowego, jakiegoś spotkania. Mam poczucie, że jeśli zdarzają się takie przedstawienia jeszcze dzisiaj, gdzie zawiązuje się autentyczna wspólnota duchowa, to jest to najszlachetniejszy teatr. Ale to się już nie zdarza, bo pewnie idziemy z powodów snobistycznych, żeby się pokazać, bo ktoś to oglądał, idziemy jakby zaliczyć.


Ł. M.: Organizuje Pan teraz cykl spotkań pod tytułem "Jak żyć?", na których publiczność zawsze jest w komplecie, czyli odpowiadają one na jakieś ważne społeczne potrzeby. Na ile jest to jeszcze teatr?
J. O.: To nie jest teatr, to jest odczytanie. Ciągle uważam, że aktor może rozjaśnić sens. (...) Jest to jeszcze inna forma spotkania z publicznością, to znaczy jest tekst, po który rzadko sięga teatr, tekst czytany przez wybitnego aktora, czytany głośno przy publiczności, i jest autorytet, z którym rozmawiamy i tekst ten komentujemy. (...) Wracając do cyklu, pomyślałem sobie, że ludziom bardzo potrzeba kontaktu z autorytetem i że oni chcą też słuchać tekstów czytanych. To odkrycie daje mi bardzo wiele radości – mam po raz pierwszy szansę oglądania ludzi wprost, bo zawsze siedzę z tyłu, kiedy prowadzę światło w teatrze. I widzę, że ludzie chcą słuchać filozofów i słuchają ich z niezwykłym skupieniem.

Ł. M.: Dlaczego lekarzem ma być filozof?
J. O.: Zazdroszczę filozofom i myślę, że nie jestem tu odosobniony. Jest oczywiście pytanie, ilu jest tych filozofów. Pamiętajmy o takiej refleksji Kołakowskiego, który mówił, że był tylko jeden filozof – Sokrates, on jako pierwszy postawił pytanie, a potem wszyscy za nim tylko powtarzają. Ale, być może, taka jest nasza rola, żeby te mądre pytania powtarzać. A zazdrość dla filozofów, nawet absolwentów filozofii, którzy nigdy potem nie uprawiają tej filozofii, bierze się z ich bardzo konkretnego stosunku do rzeczywistości, oni potrafią dość dobrze tę rzeczywistość interpretować. (...)

Za: Rozjaśnić sens słów. Rozmowa z Januszem Opryńskim o większej potrzebie Gombrowicza, w: Łukasz Marcińczak, "Świat trzeba przekręcić. Rozmowy o imponderabiliach", Lublin: Norbertinum, 2013, s. 129-159.