Rozmowa z Anną Kaczkowską

TRZEBA WYSIĄŚĆ Z POCIĄGU.

Rozmowa z ANNĄ KACZKOWSKĄ - reportażystką, która zaanonsowała śmierć Stalina w Samoklęskach – o konieczności porzucania rozmówców i wyrzuceniu z pracy.

Łukasz Marcińczak: Czy w reportażu radiowym chodzi o to, żeby świat opowiadać, a więc utrwalać, czy bardziej o to, żeby go zmieniać?
Anna Kaczkowska: Nie ma uniwersalnego spojrzenia na ten gatunek i chyba każdy autor widzi to indywidualnie. Znam osoby, które pojawiły się w redakcji reportażu z tego powodu, żeby czynić sprawiedliwość. Aby poprzez reportaże śledcze czy interwencyjne pomagać konkretnym ludziom. Człowiek z mikrofonem czasami może więcej. (...)

Ł. M.: Czyli ważne jest dla Pani, żeby reportaż coś poruszył, coś wokół zmienił na lepsze...
A. K.: W różnych momentach życia co innego jest dla autora ważne. Zwykle materia samej audycji powoduje, że tym razem dotykamy tego, a innym razem tamtego. Dla mnie najistotniejsze jest dociekanie głębokiej prawdy o bohaterze, a więc o drugim człowieku, uwikłanym w to, co się nazywa życiem, czyli w miłość, śmierć, nienawiść, szczęście, radość...

Ł. M.: Ale dokładnie o tym jest literatura, teatr...
A. K.: I reportaż nie będzie mówił o niczym innym niż dobra książka – począwszy od dramatów starożytnych – czy dobry film. Nic nowego się nie wymyśli. To jest o tym samym.

Ł. M.: Tyle że film czy literatura pokazują bohaterów, powiedzmy, alegorycznych...
A. K.: Tak, fikcyjnych, i dlatego autorowi powieści czy reżyserowi filmowemu, który wymyśla jakąś historię, jest łatwiej niż reportażyście prowadzącemu wątek dokumentalny. W reportażu mamy tyle, ile bohater chce ujawnić, albo ile się nam uda w bliskim kontakcie z nim uzyskać prawdy o jego życiu. Na ile on sam zechce się otworzyć i o tym opowiedzieć. (...) Reportaż powinien być taką bliską rozmową, rodzajem zwierzenia się przyjaciela do ucha. Powinniśmy mieć wrażenie, że oto ktoś nam powierzył swoją najgłębszą tajemnicę.

Ł. M.: Podobnie jest z książką, najlepiej czytaną wieczorem, najlepiej w fotelu gdzieś w kącie domu, kiedy rozmawiamy z autorem sam na sam...
A. K.: Tak, radio również przeznaczone jest dla odbiorcy indywidualnego, dając poczucie bliskości, czasem przełamując wszelkie bariery, co może też niekiedy działać wstrząsająco. Dobry reportaż chyba ma być takim duchowym przeciekaniem człowieka do człowieka.

Ł. M.: Na ile reportażysta może pociągnąć swojego bohatera za język? Bo to jest jakaś forma ingerencji w jego życie, bywa, że reportażysta jest pierwszym bliskim człowiekiem, któremu bohater może się wywnętrzyć, wygadać, coś z siebie wydobyć...
A. K.: Normalny człowiek nie ma potrzeby zwierzania się obcym ludziom. To jest duża sztuka, żeby na tyle wytworzyć więź z bohaterem, aby doprowadzić do sytuacji bliskiego porozumienia. Sprawić, że ten ktoś nas polubi, my jego polubimy i będziemy mieli ochotę się sobie pozwierzać. To czasami działa w dwie strony, bo gdy docieramy do najbardziej dramatycznych wspomnień i moja bohaterka się rozpłacze, bo ta podróż w przeszłość zupełnie ją rozkłada – to jak ona płacze, to i ja płaczę. Odkładam mikrofon i tak sobie po prostu razem popłakujemy. (s. 51-75). (…)

Ł.M.: Przywiązywała pani do tych nagród dużą wagę...
A. K.: Lubiłam nowe sytuacje i kontakt z publicznością. A te nagrody były mi potrzebne jako wsparcie finansowe. Byłam wtedy bardzo biedniutka. Budżet rodziny o parę złotych przekraczał limit i nie mogłam dostać ani stypendium, ani akademika. Pamiętam, że pokazały się piękne swetry w „pedecie”, import niemiecki. Szalenie chciałam mieć taki sweter. I co przechodzę obok tej wystawy, myślę – drogi jak diabli, w życiu nie kupię. Aliści nadarzył się konkurs poezji i prozy staropolskiej organizowany przez UMCS. Zaszyłam się w bibliotece KUL-owskiej na kilka dni, żeby wyszukać coś nadzwyczaj oryginalnego, takiego, żebym mogła brawurowo pójść za tekstem. I znalazłam siedemnastowieczną opowiastkę o chłopie, co zniósł jaje. Postanowiłam zrobić ją smakowicie, z przerwami, żeby publiczność czekała, co będzie dalej. I rzeczywiście doszło do takiej gry między nami, patrzyłam, jak oni się bawią i napinałam atmosferę. Niewiele wtedy miałam czasu do nauczenia się tekstu na pamięć, ale tak się spięłam, że nie było mowy, żebym się pomyliła – ja ten tekst „widziałam”. Tylko że parę minut później (jak mi już owację zrobili i zdobyłam tę nagrodę) przyszła za kulisy Majka Brzezińska, żeby zrobić o tym konkursie jakąś relację dla radia i do audycji potrzebny był jej kawałek mojej recytacji. I okazało się, że nie pamiętam ani słowa. Sweter oczywiście kupiłam.

Ł.M.: Z tą famą świetnej recytatorki znalazła się pani w najgłośniejszym wtedy w Lublinie studenckim teatrze Gong...
A.K.: Dyrektora i reżysera Andrzeja Rozhina nie interesowali recytatorzy. Po prostu zrobił nabór, zgłosiłam się i przyjęli mnie. Gong rozwijał się wtedy w stronę form pozasłownych, nie zawsze takie nabytki jak ja były wykorzystywane na scenie. Grałam jednak w kilku spektaklach, pojechałam nawet na tournee do zachodnich Niemiec, gdzie graliśmy montaż dramatów i poezji  Różewicza, częściowo w języku Goethego. (s. 69-70).

Zbiorowe zdjęcie zespołu Teatru Akademickiego Gong-2 z początku lat 70., autorstwa Andrzeja Polakowskiego. W pierwszym rzędzie – w centrum – dyrektor i reżyser Andrzej Rozhin, z prawej strony obok – Anna Kaczkowska, wówczas jeszcze Żelazna. Fot. Andrzej Polakowski (ze zbiorów Anny Kaczkowskiej).

Rozmowa przeprowadzona w lipcu 2009 r.
Za: Łukasz Marcińczak, "Świat trzeba przekręcić. Rozmowy o imponderabiliach", Lublin, Norbertinum 2013.